Zamykam się w swoim przedziale i wychodzę tylko na posiłki.
Mama wrażenie, że nikt nie ma nic przeciwko temu, może oprócz Fran. Ale chyba
nie jest ona na tyle głupia, żeby sądzić, że cieszy mnie perspektywa areny i
Kapitolu. Johanna też daje mi spokój, odwiedziła mnie może dwa razy, głównie po
to, żeby zaprosić mnie na obiad lub rzucić, ile jeszcze czasu do końca podróży.
Z Callanem nie mam kontaktu aż do ostatniego
dnia trzydobowej podróży. Późnym wieczorem wchodzi do mojego przedziału, włosy
ma w nieładzie, a jego oczy promieniują zmęczeniem.
-Pomyślałem, że może zechcesz obejrzeć ze mną dożynki w
innych dystryktach- rzuca swobodnie.- Chyba lepiej od razu poznać przeciwników.
-Jasne- zgadzam się i pokazuję miejsce koło siebie. Callan
zamyka za sobą drzwi przedziału i siada koło mnie, a to wszystko tyle potęguje
moją pewność, że nie zdołam zabić go na arenie. Włączam telewizor, a Callan
nastawia go odpowiednio. Po chwili relacja zaczyna się. Mimo wysiłku nie jestem
w stanie zapamiętać ich wszystkich. Wysoki, ciemnowłosy chłopak z Jedynki.
Złotowłosa, drobna ochotniczka z Dwójki. Piętnastoletnie bliźnięta z Czwórki,
dzieci burmistrza, który zwiesza głowę i bezsilnie łka, kiedy ciągną ich do
Pałacu Sprawiedliwości. My z Siódemki. Obserwuję siebie na ekranie, jakbym
patrzyła na życie kogoś innego. Widzę szlochającą Gersi i zbiera mi się na
płacz, ale tylko zaciskam zęby. Płacząca dwunastolatka z Dziewiątki. Rudy
chłopak z Dziesiątki, osiemnastolatek. Barczysty czternastolatek z Jedenastki.
Krucha, ciemnowłosa trzynastolatka z Dwunastki o imieniu Gemmie. Oni wszyscy
muszą zginąć, jeśli chcę wrócić. A chcę. Muszę.
Callan komentuje niektórych trybutów, ale
kiedy przychodzi czas na Siódemkę, milknie, i odzywa się dopiero po zakończeniu
programu.
-Nieźle, co?- pyta cicho. Nie odpowiadam, więc ciągnie.-
Wiesz, Suz, kiedy patrzę na ochotników, zastanawiam się, co dobrego oni w tym
widzą. W zabijaniu. W tym, że mogą nie powrócić, albo powrócić zniszczeni
psychicznie. I wtedy nasuwa się myśl, dlaczego Kapitol to robi? Jacy muszą być
ludzie czerpiący radość z oglądania brutalnych morderstw kilkunastolatków? Czy
widok drżącej w kałuży krwi dziewczynki, która błaga o litość, sprawia im
przyjemność? Jak można skazywać na śmierć niewinne dzieci?- wstaje z miejsca i
zaczyna krążyć po pokoju.- Wiesz, czasem cieszę się, że to ja zostałem wybrany,
a nie któreś z małych, wychudzonych dzieci sąsiadów.
-Ja martwiłam się o moją siostrę- mówię po chwili, ledwo
rejestrując to, że otworzyłam usta.- Ma na imię Christy i ma trzynaście lat.
Nie dałaby sobie rady. Nie umie skrzywdzić nawet muchy.
-Ja też mam siostrę. Agnese, czternaście lat. Bardzo ją
kocham.
Patrzymy się na siebie przez dłuższą chwilę, w
głowie mam totalny mętlik i niemal żałuję, że się przed nim otworzyłam. W
przedziale zapada okropna, przytłaczająca cisza, aż w końcu słyszę stłumiony
głos chłopaka.
-Nie skrzywdzę cię na arenie, Suz. Przysięgam. Jesteś jedyną
osobą, której kibicuję oprócz siebie.
Czuję, jakby mnie
uderzył. Robi mi się gorąco.
-Dziękuje- szepczę. Kiwa głową.- Cal, obiecaj mi, że jeśli
wrócisz… zaopiekujesz się Christy i moją rodziną. Teraz, kiedy mnie z nimi nie
ma, straciły moje zarobki z szycia. Nie wiem, czy mają co jeść. Obiecaj mi, że
się o nie zatroszczysz. Że nie pozwolisz im głodować.
Nie wierzę, że to
powiedziałam.
-Obiecuję.
Zamyka za sobą drzwi przedziału tak łagodnie,
że wręcz bezgłośnie.
***
Na peronie w Kapitolu dostajemy eskortę, która
oddziela nas od rozwrzeszczanego tłumu. Kapitolińczycy są chyba najdziwniejszymi
ludźmi, jakich zdarzyło mi się spotkać. Wszystko w nich jest jaskrawe,
przerysowane, nienaturalne, ich ciała krzyczą. Próbują mnie dotknąć, skandują
moje imię, klaszczą i wrzeszczą, a ja mam ochotę się do nich dołączyć. Brakuje
mi tchu, ale nie śmiem ich odpychać, tych dłoni pełnych pierścionków i
tatuażów, które dotykają mojej sukienki, szarpią za włosy. Kiedy docieramy do
Ośrodka, oddycham z ulgą.
-Dostaniecie wspólny apartament na poziomie siódmym-
szczebiocze Fran, machając dookoła dłońmi.- Poziom siódmy dla Dystryktu
Siódmego, czyż to nie pomysłowe?
-Nie mogę jej znieść- słyszę syk Johanny w moim prawym uchu
i wybucham śmiechem. Fran patrzy na mnie jak na przestępczynię, ale zaraz na
jej twarzy znów gości sztuczny uśmiech. Popycha nas do ekspresowej windy,
lądujemy na piętrze siódmym. Kiedy otwierają się przed nami drzwi apartamentu,
oszałamia mnie jego wielkość. Nigdy nie widziałam czegoś tak ogromnego. Mój dom
był raczej skromny, jedno piętro i stryszek, na którym spałam z Christy. Meble
odziedziczone po kimś lub wystrugane z przydziałowego drewna przez tatę, w
najlepszym razie nieco nierówne lub twarde. Tu wszystkie rzeczy są smukłe i
doskonałe, pełne przepychu. Przesuwam dłonią po miękkim obiciu fotela, dotykamy
ramy okiennej i patrzę w dal. Niebo powoli ciemnieje, ale światła Kapitolu
zabijają wszelkie piękno płynące z wieczoru. Czuję obecność Callana koło
siebie.
-Kolację zamawiacie klikając na guzik przy drzwiach!-
informuje nas Fran, wychodząc wraz z Johanną. Opuszczam ramiona i lekko
wzdycham. Brakuje mi Christy, Gersi, rodziców, znajomego zapachu sośniny i
papieru, delikatnego dotyku mojej własnej pościeli, znajomego kurzu na
przedramionach.
-To miejsce nie ma duszy- rzucam, ale Callana już ze mną nie
ma. Jedynie wszechobecne awoksy to słyszą, ale one nie potrafią mi
odpowiedzieć. Zamawiam gorącą herbatę i wypijam ją powoli na miękkim fotelu.
Powieki ciążą mi coraz bardziej, więc resztką sił odstawiam pusty kubek i
zasypiam.
***
Budzę się w środku
nocy, gardło mam zeschnięte na wiór, wszystkie mięśnie napięte, po twarzy
spływa mi pot, a wszystkie poduszki walają się wokół fotela. Słyszę czyjejś
zaspane ziewnięcie i kroki.
-Suz? Suz?
Trzęsę się cała,
więc nie odpowiadam. W gardle stoi mi ogromna kula, która tylko czeka, aż
wybuchnę płaczem.
-Suz!
Całe pomieszczenie zalewa światło, a Callan
rzuca się w moją stronę.
-Suz, na litość, powiedz coś!- prosi, ale ja tylko potrafię
szczękać zębami. Otwieram usta i wydobywa się z nich słaby jęk.
-Suz…?
-Nic mi nie jest- chrypię w końcu i wstaję gwałtownie. Jeszcze
nigdy nie śniło mi się nic tak okropnego i realistycznego. Widziałam siebie,
jak uciekam przez pustynię w podartej sukni z dożynek, a za mną biegnie zgraja
ludzi, w tym Christy, która chce mnie zabić. W końcu ktoś mnie dopada, rzuca na
ziemię i dziurawi nożem. Krzyczę z bólu, a
wtedy osoba przeistacza się w mojego tatę, który podrzyna mi gardło i
zabiera się za Gersi. W tym momencie się budzę. Czuję uścisk Callana na przedramieniu.
-Hej, spokojnie, to tylko sen, Suz- mówi łagodnie, ale ja
wyrywam rękę z jego uścisku.
-Sen, który stanie się prawdą na arenie- warczę i wstaję.
Napotykam pusty wzrok awoksy, młodej kobiety z jasnym warkoczem.
-Nie patrz się na mnie!- krzyczę, gardło mam spuchnięte i
obolałe od długiego krzyku. Odwraca się ode mnie natychmiast, a ja pół biegnę
do swojego pokoju i trzaskam drzwiami. Mam wrażenie, że żyję życiem kogoś
innego, że mnie nie mogło to spotkać. Nie mnie. Ja tu nie pasuję, moje miejsce
jest daleko stąd. Próbuję się modlić, ale nie potrafię. Nie potrafię też zasnąć
w obawie prze następnym koszmarnym snem.
Mocniej okrywam się kołdrą i czekam na nastanie ranka, kiedy to budzi
mnie rozświergotana Fran.
-Wstajemy kochanie, wstajemy! Już czas na śniadanie, a potem
niespodzianka!
Od zawsze nienawidzę
niespodzianek, a już szczególnie takich, w których karteczka z moim imieniem
informuje mnie, że zostaję wysłana na rzeź. Mimo to wstaję, aby machinalnie
zjeść śniadanie, umyć się i przebrać. Następnie zostaję przetransportowana na
Centrum Odnowy, gdzie grupa wyszkolonych Kapitolińczyków ma zamienić mnie w
bóstwo, które pokochają sponsorzy. Zostaję wysłana do sali, gdzie już czeka na
mnie trójka dziwadeł: dwie kobiety i jeden mężczyzna, choć mam co do jego płci wątpliwości.
-Jesteśmy twoją ekipą przygotowawczą, a ja mam na imię
Nemnya- mówi pierwsza postać, ściskając mi dłoń. Ma krótkie, nastroszone
błękitne włosy i masę złotych kolczyków na twarzy.
-Riya- przedstawia się kobieta o długich, platynowych
włosach i jasnoróżowej cerze.
-Tred- mówi ostatnia osoba, zgodnie z przewidywaniami,
mężczyzna. Ma fioletowe włosy splecione w warkoczyki i przejrzysto szare oczy,
przerażające mnie chyba najbardziej. Od razu przechodzą do rzeczy, gruntownie
mnie myją, nawilżają, pozbawiają zbędnych włosów i malują, nie przestając
wesoło rozmawiać. Nemnya rozczesuje mi włosy i zaplata je w gładkiego kucyka,
Riya maluje mi paznokcie w grantowe zawijasy, a Tred pokrywa mi twarz cienką
warstwą pudru i błyszczyka. Gdy uznają, że jestem gotowa, zostawiają mnie samą
w cienkim, błękitnym szlafroczku i zapraszają moją główną stylistkę.
Lyxis okazuje się niską, szczupłą kobietą o
jaskrawoczerwonych włosach i mocnym zielonym makijażu. Delikatnie ściska mi
dłoń.
-Suz, o ile się nie mylę?- pyta melodyjnym głosem, a ja
potakuję skinięciem głowy, bojąc się rozmazać błyszczyk przy mówieniu.
-Będę cię przygotowywała do parady trybutów, która odbędzie się
nazajutrz- oznajmia mi rzeczowo, po czym zaczyna mnie okrążać drobnym
kroczkiem.- Dziś jestem tu tylko na konsultacje.
Po chwili wzdycha, a
ja okrywam się mocniej połami szlafroka. Czuję się niesamowicie nieswojo,
paradując przed kimś obcym w skąpym stroju.
-Jesteś taka chuda- mówi z żałością.- Taka chuda. Nawet
szlafrok na tobie wisi.
W Dystrykcie Siódmym
nam się nie przelewa. Nie jesteśmy co prawda tak skrajnie biedni jak Dwunastka,
ale nie jesteśmy też skrajnie bogaci jak zawodowa Jedynka. Nasi mieszkańcy nie
chodzą głodni, ale rzadko też mamy pełne brzuchy.
-To tradycja, aby trybuci reprezentowali swój dystrykt
strojem, a wy wytwarzacie papier, więc…
Drzwi otwierają się
z trzaskiem, a ja widzę znajomo zmarszczone groźnie czoło.
-Nawet nie myśl o tym, żeby przemienić Suz w drzewo- warczy
Johanna, a Lyxis wyraźnie cierpnie mina. No to pięknie.
***
Rozdział nieco dłuższy niż poprzedni. Jak Wam się podoba nowy szablon?
Niech los zawsze będzie z Wami.